Zaraza na Czarnym Lesie

2016-03-09 17:07
3 minuty czytania

Zaraza na Czarnym Lesie

Kosi jednako - mieszczan, rycerzy, chłopstwo i kler.

Choćbyś się ukrył – nie ujdziesz Jej!

( z „Ballady o Czarnej Śmierci” XVI w. )

Kiedy dokładnie się to wydarzyło, nikt nie pamięta, bo epidemii, chorób, morowego powietrza przypadki zdarzały się co i rusz. Modlono się o ochronę od tych zjawisk, jak i od głodu, ognia i wojny. Ale przecież przychodził taki czas, że oto ludzie widzieli Dziewicę Moru idącą polami i kosą lub chustą machającą, a to niechybnie zwiastowało rychłe przyjście morowego powietrza! Na nic się wtedy zdały doraźne środki, okadzanie, picie ziół, unikanie zbiorowisk, a i sąsiadów. Co parę lat, zwykle latem, choroba atakowała okolicę i zbierała swoje żniwo.

Tak było i owego roku, kiedy lekka zima nie wymroziła, jak wtedy mówili, zarazy, ale jej zalążki, przyczajone w bagnie, zgniłych liściach, zbutwiałej korze, przetrwały i latem odżyły. Już pierwsze zgony nastąpiły we wsi, gdzie jednoznacznie stwierdzono, że to morowe powietrze! Na ludzi padła trwoga, bo to nie wiadomo kto następny. Rano wstaje zdrowy, a na wieczór mogą mu już dzwonić. Szukano ratunku, a to gorzałkę z miętą pijąc, a to chałpy i izby czerwoną giergonią i piołunem czy bylicą okadzając. W końcu obrazy święte w oknie stawiali i co wieczór z zapaloną gromnicą się modlili.

„ … od powietrza, głodu, ognia i wojny…”

Tak też i było w jednej z chałp na Czarnym Lesie, gdzie mieszkała matka – wdowa, z synem i młodą synową, co to ledwie na Marię Magdalenę wesele się odbyło. Na razie zdrowie im dopisywało, choroba omijała. Któregoś jednak dnia matka nagle zaniemogła. Leżała w malignie majacząc i o bożym świecie nie wiedząc. Z lękiem w oczach nawiedziły ją sąsiadki,ale żadnej rady już dać nie umiały, ino coby księdza z olejami i wiatykiem wołać. Nad wieczorem przecknęła się matka i syna woła.

- Wiem ci, że chyba mój koniec nadejdzie, ale jeszcze jedno mi synu zrób, a może pomoże. Jest źródełko w Lesie Bronaczowa. Ścieżka prosta tam wiedzie koło krzyża, co stary i pochylony stoi. Przed świtem iść, wody czystej zaczerpnąć, to może ta żywa woda uratuje. Ostatnia to moja do ciebie prośba cobyś mi tej wody przyniósł!

Pomyślał syn chwilę, dzbanek naryktował i po północku po wodę się szykował, bo to z Czarnego Lasu na Bronaczową kawał drogi, żeby przed świtem zdążyć. Synowa nic nie powiedziała, ale kiedy po północy się przebudził i do wstawania zbierał, młoda żonka przytuliła się mocno do męża. Gorące usta na jego wargi położyła, miękką ręką policzki i szyję gładziła…

- Jeszcze chwilę, jeszcze zdążysz…-

Już zorze się przedzierały, gdy syn zerwał się na równe nogi o matce wspominając.

- Nie zdążę dzisiaj, a jutro może być za późno!

Młoda kobieta przytrzymała go za rękę.

- Jest rada. Idźże do Łęźniokowej studni, dobrą i czystą mają wodę. Matka nie pozna!

Jak poradziła, tak zrobił. Rychło był z powrotem, cały dzban wody niosąc. Nalała troskliwie synowa świekrze garnuszek i pić podaje. Przełknęła jeden i drugi łyk stara kobieta. Siwymi oczami smutno popatrzyła.

- Bóg ci, Zosiu, zapłać…

Na odwieczerz umarła. Siedzi smutny syn na przyzbie, sumienie mu spokoju nie daje. Widzi to młoda żona, do męża się tuli.

- Przecie stara była. Miejsca w chałpie nam teraz więcej będzie trzeba. – Uśmiechnęła się tajemniczo.

- Tak?! Kiedy?

- No jeszcze nie, ale przecie będzie. Musi być.

Przygarnął mąż serdecznie żonkę, w ciemne włosy pocałował.
Pochowali matkę, nawet na wotywę dali.

Niewiele od pogrzebu uszło, a tu ostra gorączka na synową spadła. Strapiony mąż przy łóżku siedzi, pot z czoła żonie ociera, rozpalone usta wodą zwilża. Nagle myśl mu przyszła, że przecież do Lasu Bronaczowa by trzeba iść, żywej wody przynieść! Tylko przed świtem zdążyć. Przygotował dzban i czerpak, żeby wody nabrać. Noc była wyjątkowo ciemna, bo na deszcz się zbierało, a księżyc był na nowiu. Wstał po cichu i delikatnie drzwi zamykając, coby chorej nie obudzić, wyszedł w ciemność. „Nic nie widać, ale przecie się mi oczy do ciemnicy przyzwyczają i drogę rozeznam”. Wyszedł z podwórka na ścieżkę prawie do omacku. Gdzieś z daleka po niebie przeleciała błyskawica, po czym ciemność zapadła jeszcze większa. Przeżegnał się trwożnie. „ Trza iść, trza!...”

Następnego ranka mocne pukanie na okno obudziły chorą. Gorączka ją opadła, więc chwiejąc się jeszcze, ale wstała i opierając o ściany wyszła na podwórko. Na zlanym deszczem klepisku leżał jej mąż w mokrej odzieży, ze zlepionymi na czole włosami, blady i zimny. Dwaj sąsiedzi mnąc czapki, stali nad nim.

- Widzis Zośka, utopił się w stary studni, co przy drodze na Włosań. Ke tak sed! Z drogi w ty ciemnicy widać zesed i do studnie wpod. Takie niescyście!

Wyzdrowiała żona. Została sama w chałpie na Czarnym Lesie i długie lata tam żyła.

A, jak głosi przekaz, koło owej studni wystawiona została kapliczka, którą teraz nazywają „Pod kasztanami” albo św. Stanisława.

E.D.

 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Głogoczów Edukacja i kultura Teksty Legendy
Ustawienia dostępności
Wysokość linii
Odległość między literami
Wyłącz animacje
Przewodnik czytania
Czytnik
Wyłącz obrazki
Skup się na zawartości
Większy kursor
Skróty klawiszowe