Historia ta wydarzyła się naprawdę, na co dowodem jest kapliczka stojąca po dzień dzisiejszy na Dole w Głogoczowie, pod przystankiem w stronę Myślenic. W czasie budowy „zakopianki” była ona przenoszona, ale zasadnicza lokalizacja pozostała nie zmieniona. Nie jest to jednak najważniejsze w naszym opowiadaniu. Cóż takiego upamiętnia? Otóż tragiczną śmierć bogatego gospodarza, który zginął poniesiony przez konie. Prawdopodobnie wóz uderzył w wielkie drzewo rosnące przy drodze. Co sprawiło, że konie tak bardzo się spłoszyły?
Zacznijmy od początku. Jakie było znaczenie koni wie każdy prawdziwy gospodarz z Głogoczowa. Troszczono się o nie czasem bardziej niż o członków rodziny. Strata konia wywoływała płacz nawet dojrzałego mężczyzny. Wynikało to nie tylko z faktu, że stanowiły gwarancję funkcjonowania gospodarstwa i podnosiły status rodziny, ale po prostu z miłości do tych pięknych i mądrych zwierząt oraz polskiej tradycji. Gospodarz wstawał o drugiej lub trzeciej nad ranem i zasypywał koniom obroku, aby mogły się do rana, zanim wyjdą do pracy, nafutrować. Przerywał pracę głównie nie wtedy, kiedy sam był zmęczony, ale by dać koniom wytchnienie. W razie deszczu lub dłuższego postoju starannie nakrywał je derką. Dając wodę do picia zawsze sprawdzał czy nie za zimna lub przypadkiem nie zabrudzona! Praktyki przyhołubiania sobie konia poprzez dawanie mu kromki chleba, kostki cukru albo rozbijanie jajka na siano – o co niejedna gospodyni miała mocne pretensje, były powszechne. Złe zaś traktowanie koni budziło powszechny sprzeciw i potępienie. Dziennik Podawczy Gminy Głogoczów notuje, że jeden gospodarz został ukarany grzywną za przeładowanie wozu drzewem i bicie konia kijem. Zapis taki powstał zapewne na skutek rozpoznania skargi, jaką wnieśli świadkowie zdarzenia, nieobojętni na okrutne traktowanie zwierzęcia.
Niemniej jednak przytrafiały się i takie zdarzenia. Nie każdy bowiem miał, jak to się mówi, „rękę do koni” i nie radząc sobie, zaniedbywał je lub wręcz znęcał się nad nimi. Tak też i chyba było z owym gospodarzem. Nie raz parobek skarżył się na niemiłosierne i nadmierne zmuszanie do pracy pary kasztanków. Kiedy zaś próbował protestować – gospodarz zarzucał jemu samemu lenistwo i chęć wykorzystywania koni jako pretekstu, aby sobie zapewnić przerwę na odpoczynek. Ograniczał też obrok, nakazując parobkowi oszczędne karmienie. A i bata też nadużywał. Jego zdaniem wszystko bowiem wymagało dyscypliny i absolutnego porządku. Jak to jednak w takich razach bywa, sam wzorem cnót nie był. Każdy wyjazd do Krakowa kończył się w drodze powrotnej długim postojem w zajeździe na Mogilanach. Potem to już parobek powoził i późną nocą przyjeżdżali do domu.
Tak też było i owego listopadowego wieczoru, kiedy zapóźnieni wracali pustą o tej porze drogą. W chałpach już dawno światła pogasły. Jak zwykle w takich przypadkach bywało, gospodarz spał z tyłu w półkoszkach chrapiąc rozgłośnie. Konie powoli człapały błotnistą drogą, wóz skrzypiał i przechylał się na wybojach, a chlupot rozjeżdżanych kałuż przerywał nocną ciszę. Wjechali właśnie w równinę Głogoczowa, na Nowsia1 ciągnące się ponad rzeką. Nagle konie gwałtownie się zatrzymały, z kwikiem stanęły dęba i zerwały w bok. Parobek w ostatnim momencie zeskoczył z siedziska i wpadł do rowu. Wóz przechylił się szarpnięty i uderzył z całą siłą w pobliskie drzewo. Bezwładne ciało śpiącego gospodarza rąbnęło o gruby pień i zostało przygniecione wozem. Puściły uprzęże i konie pognały w ciemność. Dopiero rano odnaleziono je spłoszone, wplątane w płot jednej z chałp.
Co sprawiło, że konie tak bardzo się spłoszyły?
Parobek opowiadał później, że kiedy wjechali na odcinek drogi prowadzący wzdłuż rzeki na Nowsiach, nagle z mgły wyłonił się Siwy Koń i zaczął galopować prosto na furmankę. Na jego widok gospodarzowe konie stanęły dęba i z przerażającym rżeniem porwały wóz. Koń – zjawa przepadł we mgle i ciemności…
Czy widywano go tam wcześniej i czy pojawił się jeszcze kiedyś – nie wiem.
E.D.