Działo się to nie tak znowu dawno, bo przecież głogoczowski obecny cmentarz nie ma jeszcze dwustu lat, a było to już wtedy, kiedy stała trupiarnia (zwana także trupiarką). Teraz administrator (a jakże – kto by tam już powiedział po prostu, godnie jak dawniej „gróborz”) nazywa ją „narzędziownią”! Jak w jakiejś spółdzielni pracy – „Daremny trud”, albo innej…
No ale bez filozofowania! Wracajmy do czasów, gdy w Głogoczowie administrator cmentarza był gróborzem, a budynek na cmentarzu trupiarnią.
Otóż niedaleko od samego centrum wsi Nad Kościołem mieszkał bogaty gospodarz Wojciech. Wszystko się mu darzyło, bo też pracowity był, a i zaradną i troskliwą miał żonę. Cóż jednak, nieszczęście człowieka czasem dotknie choćby i całkiem niezasłużenie. A spadnie nagle i nijak mu zaradzić. Tak też i tu się stało. Któregoś lata tak jakoś po sianokosach, gospodarz – chłop na schwał i w sile wieku, legł w łóżku i ani podnieść się nie mógł! Nie pomogły okadzania, ani zioła! Psie sadło z mlekiem i gęsi smalec na nic się zdało! Nawet doktor przywieziony z miasta obejrzał tylko chorego, pokiwał głową, dobrze sobie zapłacić kazał, a żadnej rady ani pomocy nie dał! Zapłakała gospodyni dziecińskie głowy do piersi tuląc. Jakże teraz samej bez gospodarza takiej gospodarce poradzić, a i jeszcze o chorego się troskać, bo ten już nawet z łóżka podnieść się nie zdołał leżąc jak kłoda i tylko żałośnie po izbie patrzył, a po obrazach.
- Poszłabym na twoją intencję i na Kalwaryję, ale jakże gospodarkę, dzieci i ciebie zostawię na te dwa dni, kiedy teraz w lecie tyle roboty? … - westchnęła smutno gospodyni. Wojciech odwrócił głowę do ściany, żeby jego załzawionych oczu nie widziała.
Aż tu którejś niedzieli po południu zaszedł na podwórze dziad proszalny, torbeczkami obwieszony, a za pasem z wielkim różańcem.
- Pochwalny, gospodyni! – odezwał się do siedzącej na przyzbie i czeszącej dzieci Wojciechowej.
- Na wieki wieków – odpowiedziała kobieta bacznie przyglądając się wędrowcowi.
- Dalibyście mi wody? Z daleka idę i utrudziłem się w tej spiece.
Bo rzeczywiście słońce solidnie przygrzewało. Gospodyni podniosła się powoli i przyniosła wędrowcowi wody.
- A nie głodniście? Z obiadu jeszcze ta zostało co nieco.
Dziad popatrzył uważnie na kobietę.
- Jak dacie, to wdzięcznym sercem przyjmę.
Gospodyni wyniosła zaraz solidną miskę kaszy ze skwarkami a i garneczek kwaśnego mleka. Dosadził się dziad do jadła i niedługo miska była pusta. Rozsiadł się potem wygodnie na przyzbie i rozmowę z gospodynią zaczął. Opowiadał jej jak to po świecie wędruje, do różnych świętych miejsc. Jak to ostatnio był w Ludźmierzu i Szczyrzycu, a teraz na Kalwarię idzie. Na odpust.
- Poszłabym i ja ale gospodarki i chorego we żniwa nie zostawię – poskarżyła się żałośnie.
- A kto to wam zachorzał?
Gospodyni szczerze opowiedziała wszystko nieznajomemu.
- A to wpuście mnie do męża, obejrzę go ino. Nie bójcie się nic, żadnej krzywdy mu nie zrobię. A jak już na Kalwaryi będę to będę wiedział w której kaplicy o zdrowie dla niego się modlić.
Zawahała się chwilę kobieta, ale, że człek poczciwie patrzył, to zawiodła go do izdebki, gdzie chory leżał. Dziad pozdrowił chorego, cosik mu krótko przełożył i kazał gospodyni zostawić ich samych. Wyszła Wojciechowa z izdebki, drzwi za sobą zamykając. Dobre parę pacierzy trwało zanim dziad z izdebki wyszedł. Już się niepokoiła, ale kiedy pod drzwi podchodziła to słyszała spokojną gadkę dziada i męża, więc nie przeszkadzała.
- Będzie wasz mąż zdrów! – obwieścił dziad wychodząc z izdebki.
- Jakże to?! – zdziwiła się niepomiernie gospodyni. To tyle wysiłków i tyle kosztów na to poszło, a tu na raz tak po prostu człowiek z drogi przyszedł i mówi o ozdrowieniu męża?...
- Będzie zdrów, ino jeden warunek spełnić trzeba!
Gospodyni złożyła ręce jak do pacierza.
- Jaki? Mówcie! Jaki?
Dziad spojrzał poważnie.
- Jest tu gdzie w okolicy mocny a niebojący parobek?
Zaraz jej na myśl przyszedł Bartek znad Gacek, co na wiosnę z wojska wrócił. Chłopak rzeczywiście był nie ułomek i zawadiaka.
- Bo to widzicie trza waszego chłopa w nocy o północy zanieść na cmentarz. Jak księżyc będzie w pełni.
Gospodyni zamarła. Dziad ciągnął dalej.
- Położyć na białym prześcieradle przy trzecim grobie od trupiarni, jak ku krzyżowi cmentarnemu, z tego grobu nabrać ziemię, na nogi położyć i trzymać tak trzy zdrowaśki odmawiając. Będzie zdrów!
Gospodyni aż oddech zaparło.
- I mówicie, zdrów będzie?
-Jak i ja! – upewniał dziad.
Wojciechowa strzepnęła spódnicę nerwowo.
- A cobyście za to uzdrowienie chcieli?
- Choćby i dobre słowo. Ale jak już chcecie nagrodzić to dajcie mi ten gospodarzów kożuch, co tu suszycie.
Widząc, że się kobieta zawahała, dodał.
- Nie chcę teraz, ino jak już gospodarz zdrowi będą. A powieście go tu w sieni. I drzwi do chałpy nie zapierajcie w tę noc kiedy pójdą. Pełnia za dwa dni. Ugódźcie się z parobkiem. Mnie na razie w drogę. Zostańcie z Bogiem.
Jeszcze tego popołudnia Wojciechowa pobiegła do sąsiadów prosić o Bartkową pomoc. Chętne się zgodził, bo żal wszystkim było sąsiada i każdy rad by mu pomóc.
Nadeszła oczekiwana noc. Z wieczora przeszła burza, ale potem deszcz przestał padać tylko grube chmury przewalały się po niebie odsłaniając od czasu do czasu wielki krąg księżyca. Bartek zarzucił sobie na plecy owinięte w białe prześcieradło, bezwładne ciało sąsiada, któren pojękiwał tylko cicho, ale w niczym się nie sprzeciwiał. Tuż przed północą wyszli z chałpy, że to w sumie nie tak daleko było. Gospodyni wywiesiła kożuch na kołku w sieni, drzwi zostawiając nie zamknięte…
Choć wychudzony chorobą, jednak Wojciech miał swoją wagę. Zasapał się trochę Bartek zanim dotarli na cmentarz. Lekkim kopnięciem otworzył niedomkniętą furtkę i przekroczyli granice miejsca wiecznego spoczynku. Powiał lekki wiatr i zaszumiały liście na starych lipach. Jeszcze parę kroków koło pańskich grobów i znaleźli się na wprost okien trupiarni. Bartek rozejrzał się uważnie, policzył groby i położył sąsiada na ziemi. Starannie poprawił prześcieradło. Księżyc schował się za chmury. Choć Bartek strachliwy nie był ale kiedy sowa zahukała w przykościelnych lipach, a zegar na wieży zaczął bić północ, to zimny pot strużkami popłynął mu po plecach a tysiąc mrówek rozpoczęło spacer po całym ciele… Chory pojękiwał cicho. Bartek ostrożnie nabrał ziemi do ręki, przyłożył na nogę chorego i już mieli zacząć pierwszą zdrowaśkę, kiedy nagle z przerażającym trzaskiem otwarło się okno trupiarni a tubalny głos zahuczał niosąc się aż po rzekę.
- Tu go niesiesz?!
* * * * * *
Nie pamiętał Bartek jak i którędy dotarł do domu i ile czasu mu to zajęło. Potem tylko kiedy już rzecz stała się znana, gróborz upomniał się mu o naprawienie płotu od strony drogi Nad Kościół. Nie sam ten płot naprawiał, nie. Wojciech ze swojego lasu dał nowe żerdki i solidnie w robocie się przyczynił. Na zimę zaś sprawił sobie nowy kożuch, bo przecie kiedy „cudownie uzdrowiony” wpadł do chałpy, to jego kożucha w sieni już nie było.
Długie lata gospodarował Wojciech ze swoją zaradną żoną. A wnukom opowiadał o swoim „cudownym uzdrowieniu”.
E.D.