Stanisław i Ludwik byli spowinowanceni. Przez żony, które były kuzynkami. Przyjaźnili się też ze sobą, bo jako ci, co młodość spędzili na robotach w Niemczech w czasie wojny, zawsze mieli niewyczerpane tematy do opowiadania, kiedy spotykali się na świętach rodzinnych, jak wesela, chrzciny, komunie czy pogrzeby. A i imienin w ciągu roku hucznie obchodzonych nie brakło. Toteż kiedy Ludwikowi urodziła się kolejna córeczka postanowił poprosić Stanisława za chrzestnego ojca. W tym też celu z półlitrówką za pazuchą zjawił się owego jesiennego wieczoru w chałpie na Jaworznej. Zaproszenie takie to zaszczyt i radość! Bo przecież ojciec chrzestny niezwykle jest ważnym w życiu chrześniaka czy chrześniaczki. Z jednej strony winien dawać dobry przykład swoim życiem, aby chrześniak miał kogo naśladować. Z drugiej, w razie kłopotów życiowych, czy nie daj Boże sieroctwa, mieć warunki chrześniaka nawet wychować i pomóc ułożyć się w życiu. Obowiązkiem zaś chrześniaków było pamiętać o grobach i modlić się za dusze swoich zmarłych chrzestnych. Pod groźbą mąk czyśćcowych za ich nieodpokutowane grzechy! Dlatego dobrze było mieć dużo chrześniaków – jako gwarancję tejże modlitwy po śmierci, a tym samym skrócenie mąk czyśćcowych.
Ale wracajmy do chałpy pod lasem na Jaworznej. Otóż Stanisław bardzo ucieszył się, że oto zdrowo i szczęśliwie przyszła na świat śliczna dziewczynka, która teraz będzie jego chrześniaczką. Czym chata bogata ugoszczono Ludwika, przy ciepłym piecu gadka szła wesoło, a opróżniana butelka dodatkowo dodawała swady i rozwiązywała języki. Szybko czas płynął i było już późno gdy szczęśliwy ojciec podniósł się ze stołka i zabierał do wyjścia. Gospodyni zatrzymywała go na nocleg, że to ciemno, siąpił jesienny deszcz i kawałek drogi do przejścia, a wolne łóżko w izbie jest, bo dzieci mogą przespać wszystkie razem w izdebce. Ludwik jednak zdecydował, że musi wracać, bo rano trzeba wstać do roboty, a i wody ze studni nanieść i dla bydła i do domu. Żona jeszcze nijak dźwigać nie mogła, a dzieci za małe, żeby pomóc. Co prawda to prawda, mus to mus.
- Przez las raz dwa przelecę! Abo mi to nowina po ciemku po Łęcowniku chodzić - zaśmiał się domyślnie. Stanisław doskonale to rozumiał, bo dla niego las nocą też nie miał tajemnic. W końcu wychował się pod rudnickim Dalinem. Postanowił jednak gościa odprowadzić i przeprowadzić przez swój las, do granicy Bęczarki, gdzie szeroka żwirowa droga zaprowadzi gościa do jego domu.
Las ów ciągnął się pasem od dzielnicy Na Szwabach, aż do granicy Bęczarki kończąc na Krzypopie, za którą stromo teren wznosił się ku polom na Styrkowcu. Poprzecinany był potokami o kierunku południe – północ, gdzie niektórymi spływały potoczki zasilając wodą lokalną Krzypopę, w dalszej części przechodzącą w potok Jaworzna. Potoki owe to głębokie i szerokie naturalne rowy, których pochodzenie sięga pewnie czasów ostatniego zlodowacenia. Zachowały się one właściwie jeszcze tylko w lasach, gdzie ludzka działalność, równająca wszystko do jednego poziomu przez orkę i zasypywanie, jeszcze nie dotarła. Las ów można było pokonać właściwie w kwadrans, idąc leśną drogą lub którąś z licznych ścieżek. Wychodziło się między polami bezpośrednio przylegającymi do bęcarzkiej drogi. Tak było w dzień…Obaj mężczyźni wyszli więc w ciemność przyświecając sobie odpalonymi papierosami.
Gospodyni uprzątnęła naczynia po przyjęciu, przyokryła dzieci pierzyną. Powoli rozbierała się do spania… Stary zegar w izdebce wybił północ, potem pierwszą i drugą godzinę… Zmorzona snem usnęła nie doczekawszy się powrotu męża. Świtało już kiedy głośne szczekanie psa i stuk otwieranych drzwi obudziły domowników. Dwaj mężczyźni w ubabranej błotem, liśćmi i czarną mazią od gałęzi drzew weszli do izby.
- Matko Boska, co się wam stało?!
Umordowani, ciężko usiedli na stołkach.
- Cosik nas po lesie wodziło! - wykrztusił Stanisław - weszlimy niby prosto, na mrowisko i potem poszlimy na zachód, myślimy – przez potok i jużeśmy w Bęczorce. No i so my w potoku, idziemy i idziemy, a tu końca nie widać. To Ludwik godo, żeby się na górę wyskrobać i potem prosto. Ledwomy wyszli, zaś potok i ten wyjścia nie ma, stromizna dookoła! Takeśmy całą noc w te i wewte chodzili, już ni kierunku ni strony świata nie wiedząc. Aż jak się już namieniało, to patrzymy, a tośmy w potoku pod Stachurą, bo jego stodołę widać na górze… Gospodyni załamała ręce.
- Toście cały las w poprzek przeszli.
- No tak nas wodziło!
W kilka lat później identyczny przypadek spotkał brata Stanisława, który chciał nocą przez tenże las przejść, aby wrócić do domu w Rudniku. O świcie umorusany i wyczerpany pukał w okno Stanisławowej chałpy…
I nie myśl Czytelniku, że to efekt wypitej gorzałki lub domowego wina!
Wiadomo bowiem, że po lasach czy łąkach czasem plączą się mamuny, które nocnych wędrowców sprowadzają na bezdroża nie pozwalając przed świtem wrócić do domu. Kim są – nie wiadomo. Czego potrzebują – nie ma jak spytać. Rada jedna – w nocy w domu zostać i po lesie, nawet w towarzystwie nie chodzić, diabłom, duchom i demonom czas ten i miejsce pozostawić.
E.D.
Literatura; Karpaty pełne czarów. O wierzeniach, medycynie i magii ludowej Karpat polskich. Polskie Towarzystwo Historyczne Oddział w Nowym Targu. Nowy Targ 2015