Pytają mnie czasem Państwo Czytelnicy, skąd biorę te opowieści. Otóż STĄD – stąd, z Głogoczowa lub najbliższej okolicy. One żyły i nadal żyją wśród ludzi tu zamieszkałych. Zdarzenia te przytrafiały się im osobiście, byli ich obserwatorami albo opowiadali je bliscy. Wystarczy posłuchać czy też wysilić własną pamięć, gdzie z niej wydobędą się wspomnienia babci lub dziadka, bądź też starego sąsiada, którzy siedząc zwykle przy piecu lub w ciepłych promieniach jesiennego słońca w niedzielne popołudnie, opowiadali, opowiadali…
Tym razem jednak nie będę sięgać bardzo wstecz, ale opowiem o czymś, co przydarzyło mi się osobiście, co na własne oczy widziałam i doświadczyłam!
Każdy z mieszkańców Jaworznej i Przymiarku doskonale wie, gdzie jest Grabina. Otóż jest to wąwóz między piaskowymi skarpami zarośnięty z obu stron laskiem. Opada stromo w dół od strony drogi na granicy Jaworznej i Przymiarku. Prowadzi tam droga, taka na wóz konny i mona było dotrzeć tamtędy na spędowisko. Tak wówczas nazywano miejsce, gdzie odbywała się sprzedaż zwierząt rzeźnych: bydła, świń, oddawania żywca i zboża na obowiązkowe dostawy. Na spędowisku można było także kupić nawozy sztuczne i węgiel na zimę. Wspominał mój brat, jak raz rodzice wysłali go właśnie na spędowisko, zapewne aby dowiedział się czy przywieźli węgiel. W tamtym czasie bowiem nie było wcale oczywiste, że w danym dniu czy tygodniu uda się nabyć opał czy nawóz – „ ni ma, bo nie dowieźli”.
- Nie chodź przez Grabinę! – ostrzegał go szkolny kolega, któremu pochwalił się swoją misją.
- Tam straszy!-
Okazało się, że niejednemu, który tamtędy przechodził, przytrafiły się dziwne i niewyjaśnione zdarzenia. Jeden człowiek idąc drogą w dół nagle usłyszał ciężkie stąpanie koni, skrzyp naładowanego wozu ciągnionego pod górę i poganianie woźnicy – „ wioo, maluśkie, wioo!...”. Zatrzymał się przy skarpie, żeby przepuścić wóz, bo droga była wąska, żaden jednak zaprzęg się nie pojawił… Koni, wozu, woźnicy ani śladu! „Wioo, maluśkie, wioo!...”. Inny znowu przechodzień słyszał na drodze ciężkie sapanie i stękanie, jakby ktoś z wielkim ciężarem wspinał się od strony spędu. Kiedy wszedł do wąwozu, to nikogo nie było.
Któregoś lipcowego wieczora przyszło mi wracać piechotą z Przymiarku. Wieczór był wyjątkowo pogodny i zachęcał wręcz do spacerów. Przyjemnie było tak powoli iść wśród dojrzewających już zbóż i pachnących traw. Kiedy znalazłam się na wysokości Lipki – tej z kapliczką, zdało mi się, że ktoś lub coś mi towarzyszy. Nie zwróciłam na to uwagi, sądząc, że może to wiatr zaszeleścił w gałęziach albo zając czy sarna przemknęły gdzieś polem. Zbliżanie się do Grabiny wzmogło jednak moją czujność. Świadomość posiadania „towarzystwa” stała się dość wyraźna. Tuż przy samym zejściu, bo droga opada tam w dół, obejrzałam się w końcu za siebie. Blisko za mną był spory, brązowy pies! Szedł spokojnie, ani się zbliżając, ani zostając z tyłu. Zaszumiały drzewa w Grabinie, jakiś ptak dziwnie zaskrzeczał. Ile myśli w takim momencie przelatuje przez głowę! Jeżeli pies należy do kogoś z mieszkańców Przymiarku, to powinien już zawrócić. Jeżeli jest porzucony, to skąd akurat tutaj, zresztą miał obrożę, co wskazywałoby na przynależność do kogoś. A jeżeli?...
„Dość > Zgiń, przepadnij< wyrzec i przeżegnać,”¹
Mickiewiczowski jednak wariant pozbycia się zjawy z racji ewentualnego dalszego ciągu, został wykluczony, bo a nóż rzeczywiście pies „zniknie wrzeszcząc: cha, cha, cha.”?! …
Obawa przed tym była większa niż przed towarzystwem tego stworzenia. Minęliśmy razem Grabinę. Pies ani się nie zbliżał, ani nie oddalał. Towarzyszył. I tak było aż do skupiska domów na Jaworznej. Kiedy byłam już w zabudowanej okolicy, obejrzałam się ponownie. Psa nie było! Zniknął tak, jak się pojawił.
Może ustrzegł mnie przed innymi zjawami, które by się pojawiły, gdyby jego nie było?
E.D.
¹A. Mickiewicz – Wiersze. Ballada „To lubię”. Czytelnik W-wa 1965