Historia jest autentyczna, wcale jej nie zmyśliłam. Chyba nawet opowiadało ją kilka osób niezależnie od siebie. Wydarzyła się nie tak znowu dawno, bo zaledwie na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Zresztą ta II wojna to akurat nie jest tu taka ważna. Może o tyle, że realia życia w tamtym czasie odbiegały od współczesnych. No bo kto oddałby teraz zaledwie dziesięcio–jedenastoletnie dziecko do terminu na przykład u szewca, czy kołodzieja? No nikt, bo nawet takich zakładów prawie nie ma, obowiązek szkolny trzyma dzieci nie tyle w ławkach, ile na krzesełkach za stoliczkami, rozliczając dokładnie z każdego miesiąca brakującego do hucznie obchodzonej „osiemnastki”. A dodatkowo, to chyba mało komu chciałoby uczyć się takiego „niedzisiejszego” zawodu. Ale w tamtym czasie szkoła powszechna miała cztery klasy, po których ukończeniu dziatwa pozostawała w domach i albo już bez „przeszkód” była angażowana we wszystkie prace gospodarskie, albo oddawana po prostu na służbę do bogatszych gospodarzy lub do miasta. Niektórzy jednak trafiali do owego terminu. W żadnym razie nie chodzi tu wyłącznie o termin w sensie upływu czasu, ale o przyuczenie do określonego zawodu trwające pewien czas. Taki uczeń właściwie nie zajmował się wyłącznie pracą w warsztacie i nauką zawodu, ale też pomagał w pracach gospodarskich w domu rzemieślnika. Zwykle mieszkał u majstra chociażby z racji odległości do domu rodzinnego.
Tak też było z jednym chłopcem z Rudnika, który trafił na naukę szewstwa do warsztatu swego wujka na Dolnym Rudniku. Chłopiec zamieszkał tam, pomagał w gospodarstwie i pilnie przyuczał się do zawodu ucząc się rozróżniać śpilort od szydła, kopyto na but damski od kopyta na męskie buty, a też i posługiwać się tymi narzędziami jak i nożem szewskim, młotkiem i pocięgiem. Zrobione buty trzeba było jednak także sprzedać i nie zawsze udawało się to w warsztacie. Dlatego też co jakiś czas szewc pakował swoje wyroby i udawał się na targ do Krakowa. Zaradna majstrowa dokładała jeszcze nabiał wytworzony w małym gospodarstwie, a to jajka, ser, masło. Pakowała to starannie w koszyki, które ustawiała z tyłu wozu.
Wyjazd do Krakowa to było wielkie wydarzenie. Długa droga, ruch wielkomiejski, można było zobaczyć nawet tramwaj! A ilu ludzi! I całkiem odmiennie ubrani. Na targu tyle ciekawych rzeczy – jeśli nie kupić to przynajmniej pooglądać. Dodatkową też „atrakcją” było bardzo wczesne wstanie, aby już koło 4 – tej nad ranem być w Krakowie na placu. Dlatego należało wyjechać jeszcze przed północą…
Jednego dnia przed targiem majster zwrócił się do siostrzeńca :
- Pojedziemy jutro na targ. Zabiorę cię ze sobą, towaru popilnujesz, miasto zobaczysz.
Chłopiec ucieszył się wielce. Prawie wcale nie mógł zasnąć tego wieczoru. Krótko przed północą szewc spakował towar, zaprzęgnął starą kobyłkę do wozu i powoli ruszyli. Chłopak otulony derką, ukołysany powolnym człapaniem konia zaczął podrzemywać. Nie pamiętał kiedy dokładnie znaleźli się na wysokości karczmy w Krzywaczce nazywanej „U Czepiela”. W pewnym momencie obudziło chłopca żałosne miałczenie małego kotka.
- Wujku, jakisik kotek miałczy ! – odezwał się odkrywając z derki. Woźnica lekko ściągnął lejce, koń jeszcze zwolnił.
- Ano miałczy rzeczywiście.
Z fosy odezwało się znowu cieniutkie „miau”. Chłopiec obudził się całkiem.
- Wujku, a to weźmy go ! Przecie w fosie całkiem zmarznie.
Woźnica pokręcił głową.
- No prawda, nie mamy kota. A przydałby się na jesień, bo znowu myszy się z pól najdzie i zboże zjedzą. Prrr, stara! – zdecydowanym ruchem zatrzymał konia. Sprawnie zeskoczył z wozu i w świetle latarni łatwo odnalazł w fosie przycupniętego czarnego kotka. Zwierzątko nie protestowało, kiedy je zabrał i dał chłopcu. Mały posadził sobie kotka na kolanach i przykrył go derką.
- Wiooo! – koń powoli ruszył z miejsca.
Ujechali dobry kawałek i powoli zbliżali się już do skrzyżowania z drogą od Myślenic, na wysokości karczmy „Na Osterii”, gdy nagle chłopiec poczuł, że kotek staje się coraz cięższy! Po niedługiej chwili poczuł, że nie jest już w stanie utrzymać zwierzęcia na kolanach, a kot jakby zaczyna go całego obłapiać. Skóra zdrętwiała chłopcu na karku i liczne „mrówki” nagle przebiegły mu po plecach.
- Wujku! Ten kot jest wielki! Ja już go nie utrzymam!
Woźnica odwrócił się i z przerażeniem stwierdził, że malutki kotek, którego podniósł z fosy, rozrósł się do ogromnych, jak na kota, rozmiarów przewyższając największe spotykane we wsi kocury! Mężczyzna szybkim ruchem chwycił zwierzę za kark i całą siłą rzucił jak najdalej do przydrożnego rowu jednocześnie ostro popędzając konia. W tym momencie rozległ się głośny, rechotliwy śmiech, który potrójnym echem odbił się o pobliski las radziszowski. Pognany koń pędził co sił i zwolnił dopiero pod mogilańską górą.
Po latach gdy chłopiec dorósł, to tak się losy złożyły, że ożenił się w Głogoczowie i tu zamieszkał. Mimo jednak wielokrotnych i namolnych próśb swoich dzieci, nigdy nie miał w gospodarstwie czarnego kota…
E.D.